piątek, 29 lipca 2016

GSB cz.II



                                       Idę dalej czerwonym szlakiem.
           Nie należę do osób, które jakoś szczególnie lubują się w zbieraniu runa leśnego, maliny i jeżyny uwielbiam ale te krzaki kłują, a owoce często bywają już zamieszkane przez robaczki.

        Borówki za to tak plamią palce, że wystarczy kilka okrąglutkich owocków zebrać, żeby dłonie przypominały paluszki siedmiolatka, który po raz pierwszy pisze piórem koślawe literki alfabetu…

          A poza tym trzeba się po nie mocno schylić lub kucnąć a moje zbieranie wygląda mniej więcej tak: jedna borówka do słoiczka dwie do buzi, więc jakoś ich w słoiku nie przybywa za szybko, wtedy wystarczy przechylić naczynie i wsypać wszystko do buzi. Radość smakowa wielka ale z przetworów albo jagodzianek nici ;)
           A grzyby to osobny problem, ich po prostu nie ma. Wiem ….niektórzy je zbierają, ale ja ich wcale nie widuję, więc mam teorię na ten temat taką, że one – te grzyby pokazują się tylko wybranym i widocznie do nich nie należę.
          Ale powróćmy do borówek nazywanych w pewnych rejonach czarnymi jagodami. Gdy tak sobie schodziłam z Baraniej Góry w pewnym momencie przestało kropić a niedługo po tym mgła zaczęła się rozrzedzać pokazując naprawdę piękne widoki. W okolicach Magurek napotkałam kilka ciekawych formacji skalnych i całe hektary borówek. Ale to nie jakieś małe, pojedyncze owoce, tylko krzaki aż fioletowe z nadmiaru kuleczek. Zbieranie tutaj nie nastręczało żadnych kłopotów, wystarczyło usiąść pośród krzaków i nie ruszając się najeść nimi do syta.
A jak nieprawdopodobnie pyszna była owsianka z dodatkiem tych fioletowych kuleczek i suszonymi owocami dla słodkości …… hmmm ten smak będę na pewno długo wspominać.
           Aż tu nagle, ku mojemu zdziwieniu usłyszałam turkot samochodu. A trzeba zaznaczyć, że jak na Beskidy byłam na dość dużej wysokości – ponad 1100mnpm. Niedługo zza zakrętu nadjechała czerwona furgonetka, a może to był starodawny Żuk? W każdym razie plandeka odsunęła się a z paki wysypali się ludzie. Dziewczyny i chłopcy, wyrzucili na ziemię wiadra, takie po farbie 10 litrowe , popatrzyli na mnie podejrzanie i zaczęli zbierać borówki. Ale nie tak jak ja pojedyncze kuleczki, delikatnie – tylko na jednej dłoni rękawiczka, w drugiej coś w rodzaju czesaczki- takie gęste widły którymi przeczesywali krzaki . Raz dwa trzy i wiadro pełne. W myślach zakołatało mi : mafia borówkowa….. czy ja powinnam tam być, czy powinnam to była widzieć???? Na wszelki wypadek oddaliłam się z tego miejsca w pośpiechu …..Po drodze spotkałam jeszcze dwie podobne grupy.
Skończył się deszcz i nie mam już tych borówek tylko dla siebie…..
              Szlak prowadzi do Węgierskiej Górki. Ciekawa byłam nazwy, skąd ona? Okazuje się, że historia sięga XV w kiedy Węgrzy mieli zakusy na zajęcie żywiecczyzny i na klęczkach przysięgali ,że ta ziemia na której klęczą należy do nich. Żeby nie być oskarżonym o krzywoprzysięstwo, w nogawkach spodni mieli zaszytą węgierską ziemię, którą potem wysypali tworząc górkę, stąd nazwa osady, a teraz miasteczka, bardzo ładnego swoja drogą, z licznymi pamiątkami po II wojnie światowe : bunkrami, fortami i armatami. Jest także aleja zbójników z wyrzeźbionymi postaciami ok. 5 metrowej wysokości. Z przyjemnością przeszłam przez to miasto a nawet zrobiłam małe żywnościowe zakupy i ucięłam sobie pogawędkę z przemiłą panią sprzedawczynią. Ponieważ ja także jestem sprzedawcą, więc porozmawiałyśmy chwilę o klientach, o tym dlaczego idę sama i o radości tej pani z powodu rozpoczęcia przez nią urlopu już następnego dnia. Pogoda dopisywała, buty zaczęły schnąć. Jeszcze tylko 10 km i nocny odpoczynek. Tym razem musi to być namiot. Nie stać mnie na codzienne nocowanie w schronisku albo bazie turystycznej. Poza tym dźwigam go już trzeci dzień, niech się na coś przyda.
          Tutaj opuszczam Beskid Śląski i wkraczam na teren Beskidu Żywieckiego. Oglądam się za siebie i ….. oczom nie wierzę …..nadciągają czarne chmury jakby nie pozwalając mi odejść w spokoju. Jeszcze chwilę słońce walczy o swoja pozycję ale zaraz ściana wody zalewa okolicę. Ubieram kurtkę, moją czerwoną pelerynę i idę w deszcz …co poradzę????
           Plan dzisiejszego marszu wykonany: przeszłam 27 km, a na dodatek przestało kapać z nieba i po raz pierwszy rozbiłam mój namiot na kawałku płaskiej łąki. Ze zmęczenia nawet nie chciało mi się jeść, słyszałam jakiś ludzi niedaleko ale miałam to gdzieś ….zasnąć, odpocząć. Padłam w objęcia Morfeusza i spałam snem sprawiedliwego do rana.
           Rano mgła….. wiadomo, że mgła skoro padało dnia poprzedniego, wszystko paruje: lasy, łąki, góry. Robi się coraz cieplej, a co najważniejsze z każdą minutą widać coraz więcej.
              Ten dzień był szczególny z kilku względów. Od dawna miałam chęć zobaczyć najpiękniejsze hale Beskidu Żywieckiego i Rysianka powaliła mnie na kolana. Jest to kwintesencja gór : rozległe plenery, przepiękne schronisko i szlak idący halami, łąkami albo szerokimi alejami w lesie. Wszystko zaprasza do siebie…

- Chodź tutaj woła Mała Fatra kusząc Rozsutcami i piramidą Stoha …..
- Nie, lepiej chodź do mnie kusi Pilsko, zobaczysz z mojego szczytu Tatry ……
- Nie, nie…. Tatry już widziałaś, jest tu więcej pięknych hal, chodź na Lipowską, na Boraczą, rozsiądź się, wysusz buty zostań na dłużej………

          Serce mi drżało ze wzruszenia nad pięknem świata, ciało ogrzewane promieniami słońca leniwie rozłożyło się na ławce nie chcąc iść dalej….. muszę tam wrócić, wszelkie plotki na temat tamtego miejsca nie są ani trochę przesadzone.
          Wprawdzie niechętnie ale opuszczam Rysiankę ale przede mną najbardziej wzruszające miejsce czerwonego szlaku. Nie tylko dzisiejszego etapu ale w ogóle.
Porozmawiam jeszcze chwilę z parą starszych już ludzi będących na sentymentalnej wycieczce śladami swoich młodzieńczych wypraw. Opowiadali mi o 25 kilowych plecakach pełnych konserw i ciężkich swetrów i radości jaką mieli w sobie wtedy i jaką mają także teraz będąc tu po 40 latach znowu. I wtedy po raz pierwszy patrząc na Pilsko i mówiąc im, że następny mój przystanek to Hala Miziowa pod Pilskiem rozpłakałam się.
           Moja górska pasja właśnie tam się zaczęła ledwie 4 lata temu. Dokładnie 8 sierpnia. To tego dnia po raz pierwszy zrozumiałam co to jest miłość do gór i czym się różni od zwykłej wycieczki.

       Wtedy szłam z drugiej strony- z Korbielowa, w nowych adidaskach kupionych kilka dni wcześniej w Decathlonie w towarzystwie kogoś na kim bardzo mi zależało. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam jak wygląda człowiek zakochany w górach, że patrzy na świat wokoło jak na Miss of the World, że cieszy się z każdego kroku i chłonie powietrze przesiąknięte lasem, upałem, łąką niczym najpiękniejszą perfumą. Nie przyznałam się jak bardzo nowe buciki raniły mi pięty. Gdy wyszliśmy na szczyt a pogoda była wymarzona i powietrze przejrzyste, zobaczyłam panoramę Tatr i CAŁY świat pode mną, po raz pierwszy krwawiące stopy, spocona koszulka i nieciekawy zapach mojego zmęczonego ciała nie miał żadnego znaczenia. Byłam tak bardzo szczęśliwa zarówno z powodu widoków jak i towarzystwa mężczyzny który był ze mną, że wiedziałam już wtedy, że moja dusza została zaprzedana górom. I nic ani zmęczenie, ani ciasne buty nie powstrzymają już mnie nigdy. I od tamtej pory jestem w słodkiej górskiej niewoli. Niemożliwie szczęśliwa zawsze gdy po nich chodzę, czy to będzie Beskid Mały, Tatry, Pireneje, czy słowackie Fatry.
Góry to mój dom, to tam jestem u siebie. Przepadłam z kretesem……

         I tym razem Hala Miziowa przywitała mnie w idealnej aurze: piękna przejrzystość powietrza, mało ludzi, ciepło. Położyłam się na trawie i oddałam wspomnieniom.
CDN……
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz