piątek, 29 lipca 2016

Pierwsze dni na GSB



                             Pierwsze dni beskidzkiej drogi
    Jeszcze wczoraj bawiłam się w Ostravie na koncercie Rojka a teraz z plecakiem pełnym samych potrzebnych rzeczy wyruszam przed siebie. Z jednej strony się cieszę ale z drugiej smutno mi bardzo. Rozstałam się z Adą i widzę, że jej też jest smutno ….nawet proponuje żebym zrezygnowała z wyjścia, bo tak leje i zimno jest i przecież będzie to zrozumiałe dla wszystkich i dla mojego sumienia też jeśli odłożę to wyjście na inny termin, może nigdy tam nie pójdę, bo po co aż tak daleko, tak długo sama ……ale mnie ciągnie na ten szlak, w ten nieznany mi rejon beskidzki.
Nie będę rozpisywać się na temat topografii terenu, tego czy szlak wiedzie doliną a może ostro podchodzi w górę. Takie informacje są dostępne w wielu miejscach w sieci. A i odczucia w tym względzie są bardzo subiektywne. W przewodniku wielokrotnie było napisane : nużące podejście a ja połknęłam je bez zatrzymywania się na odpoczynek a bywało, że łagodne podejście dłużyło mi się w nieskończoność, paski plecaka wrzynały niemiłosiernie w ramiona a oddech urywał się ze zmęczenia. Jest jak jest, każda góra się kiedyś kończy. Na tym polegają górskie wyprawy: góra- dół i znowu pod górę. Czasem kamienie osuwają się spod nóg, innym razem błoto wlewa się do butów. Nieraz słońce przypieka i pali skórę a moje pierwsze dni drogi upływały pod wielką czerwoną peleryną która chroniła mnie i mój dobytek przynajmniej do kolan. Sama się sobie dziwiłam, że ten deszcz mnie nie załamywał.

          Oczywiście nie było łatwo, zwłaszcza, że buty przemoczone, a wysiłek związany np. ze wspinaczka na dość stromą Wielką Czantorię powodował, że pot lał się po plecach nie mogąc wyparować po drodze. W takich warunkach miałam nadzieję na to, że na noc będzie mi dane schronić się pod suchy dach, wykąpać się, odpocząć. I tak się stało. Ufam temu co ma mnie spotkać, wszystko ma swój sens, każda napotkana osoba na drodze ma także znaczenie. Dowodem niech będzie takie zdarzenie z pierwszego dnia: idę w błocie i znoju, dopijam resztkę wody z bidonu i szukam źródełka. Na Wielkiej Czantorii wszystko pozamykane, nie ma żadnych ludzi bo po co mają w deszczu moknąć, nikogo nie ma. Nie ma także żadnego kranu ani potoku w wg mapy czeka mnie jeszcze ok. 2 km do stacji turystycznej o ile jeszcze istnieje albo 4 do najbliższego schroniska. Nie są to jakieś straszne odległości ale gdy chce ci się pić to droga jakby wydłuża się w nieskończoność. A tu nagle dostrzegam butelkę coli , która komuś najwidoczniej wypadła po drodze. Trudno sobie wyobrazić moją wdzięczność i radość z tego powodu, że już nie cierpię pragnienia.
Wiem, wiem cola to ni dobrego ale jest mokra i słodka i uratowała mnie w tamtym momencie a nawet dała poczucie szczęścia. Znalazłam też dach nad głową. Tamtego popołudnia udało mi się przejść 13 km i zasypiałam z nadzieją że od jutra pogoda będzie łaskawsza :)
          Obudziłam się o siódmej a tu leje i co robić ? Oczywiście dzwonię do najlepiej poinformowanej osoby jaką znam czyli Ady i dowiaduję się od niej że od 9 ma nie padać. OK …..spakowałam się i o dziewiątej wyruszyłam w dalszą drogę. Rzeczywiście przestało padać co nie znaczy że cokolwiek zaczęłam widzieć, o co to, to nie …..lasy parowały, więc mgła dookoła zakrywała skutecznie widoki. Patrzę na szlakowskaz, do Baraniej Góry tylko 5 godzin marszu………… ooooo to dzisiaj czuję, że zrobię kawał trasy ! co to jest 5 godzin? Dlaczego jak wyczytałam na blogach o gsb w okolicy Baraniej Góry ludzie kończyli swój dzień skoro to tak blisko!!!! Niedługo dowiedziałam się dlaczego. Szłam i szłam i szłam mijając kolejne szczyty i schroniska, uzupełniając moją książeczkę GOT PTTK o kolejne pamiątkowe pieczątki a odległość do Baraniej Góry dziwny trafem słabo malała ……. Hmmm przyznam, że bardzo mnie to zirytowało zwłaszcza, że znowu zaczęło lać i zabrakło mi szlako- poczucia humoru. Kulminacyjnym nerwem było przejście ponad godziny drogi a czas pozostały do przejścia nie zmienił się nawet o 10 minut…..

          Na szczęście Barania Góra nie uciekła zbyt daleko i wreszcie do niej dotarłam. Zmoczona, zmęczona dotarłam do drzwi wejściowych schroniska a tam czekała kobieta o cudownym uśmiechu , najpewniej właścicielka, czy ajentka tego miejsca i zapewnia o łaskawości jutrzejszego dnia. Od kilku dni pada, szlaki rozmyte, wioski podtopione. Przydałaby się jakaś zmiana. Boże, jak mi tam było dobrze: ciepła woda w kranie, włączone ogrzewanie , a wielki wieloosobowy pokój dzieliłam z Antosiem lat 7 i jego tatą. Wreszcie można było wysuszyć buty, zrobić pranie a nawet wziąć udział w sesji jogi prowadzonej przez uroczą panią. Na jogę się nie skusiłam, za to spędziłam sporo czasu z moimi współlokatorami. Okazało się, że oni także maszerują czerwonym szlakiem. Na nich deszcz pada kila dni dłużej niż na mnie, a jednak spokojnie i pomalutku pokonują kolejne kilometry.
Można????? Można!!!!!
Ileż to razy słyszę, że z małymi dziećmi w góry to głupota, bo przecież one są malutkie, męczą się, to sam kłopot, udręka niemalże, i dzieci mogą się zrazić do wycieczek . Co ja mówię! Sama miałam taką wymówkę przez lata!!! tak to tylko wymówka dorosłych żeby nic nie robić, a dzieci wspaniale usprawiedliwiają niechęć dorosłych do wysiłku.
Jak to przyjemnie było wysłuchiwać rezolutnego Antosia, który z wypiekami na buzi opowiadał o chrząszczu, którego zobaczył po drodze, albo o zającu który uciekał przed nim. Mówił tyle mądrych rzeczy o gwiazdach i dinozaurach a nawet o sposobach rozganiania chmur jakimiś jonami srebra czy coś ….niestety nie znam się na tym ale jak jego zapytałam skąd ma tyle wiadomości z dumą mówił, że wszystkiego uczy go tata, bo tata jest najmądrzejszy na świecie! Okazało się, że tata jest wprawdzie w moim wieku i solidnie wykształcony ale bardziej niż w świecie korpo-drapieżców spełnia się w domu wychowując dzieci, jest na urlopie wychowawczym ze swoim drugim dwuletnim dzieckiem i czerpie wiele radości z tego, że to on spełnia się w domu, kuchni, na placu zabaw ucząc dzieci wrażliwości na piękno przyrody i niestrudzenie dźwiga 25 kg plecak, żeby jego syn mógł zdobyć brązowa odznakę GOT i mieć wakacyjną przygodę w górach mimo deszczu i mgieł. Wzruszyła mnie ta zielonogórska rodzinka.

         Rankiem padało dalej, moi sąsiedzi pozostali jeszcze jeden dzień w schronisku a ja poszłam w dalszą drogę. Nie marudziłam , że znowu pada, przecież trudno wyobrazić sobie lipiec w którym nie padałoby przez całe trzy tygodnie. Zaczęłam szukać pozytywnych aspektów wędrowania w deszczu i o dziwo kilka zalet się znalazło i to wcale nie takich błahych :)

*W czasie deszczu nie latają muchy, muszki, komary i gzy, bąki czy inne jadowite owady ……a ,że mam chyba słodką krew więc zwykle atakują mnie zajadle a w takich mokrych warunkach mam spokój :)

*W deszczowy czas mam szlak tylko dla siebie, bardzo rzadko mijają mnie turyści, najczęściej to długodystansowcy jak ja (hahaha ) albo miłośnicy górskich wędrówek, którym żadna pogoda nie przeszkadza.

*Jest jeszcze jedna zaleta: hektary borówek tylko dla mnie a są one wielkie jak borówki amerykańskie, słodkie, soczyste, wspaniałe . Palce mam fioletowe, język też zabarwiony smerfowym kolorem …..a gdy deszcz przestał padać na borówkowe pola nadjechała borówkowa mafia……….
Cdn.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz